Podziękowanie
Olafa Kühla
Szanowni
Państwo,
Wielce Szanowny Prof. dr.
Dedecius !
Droga
Doroto, drogi Andrzeju !
Tytułem podziękowania
powiem kilka słów o przekładzie literackim. Jako uczeń
Gombrowicza nie mogę tego zrobić od strony teorii, tylko od strony
osoby. Aby wytrącić specjalistę z równowagi, tj. z teorii,
Gombrowicz poleca uderzenie – pięścią lub nogą – w
samą osobę specjalisty. Nazywa to "osadzeniem w osobie" lub
"sprowadzeniem do osoby".[1]
Co
więc mnie, jako tłumacza literatury, gnębi
osobiście najbardziej? Jest to drugorzędność (zresztą
też pojęcie par excellence
Gombrowiczowskie).
Drugorzędnym
jest, po pierwsze, samo tłumaczenie w
stosunku do oryginału.
Narrator
pewnej powieści zupełnie nieznanego
pisarza niemieckiego żali się (cytuję):
"Tłumacz nigdy nie mówi
własnym głosem. Słowa,
które rzuca na papier, są cieńsze niż słowa prawdziwe,
są tylko ich pochodną (w sensie matematyki), ich
kalką. Są bezkrwiste i przejrzyste
jak skóra na bydlęcych kościach. Fascynuje natomiast to, że są one tak uderzająco podobne
do słów prawdziwych. Dzielą z nimi to samo miejsce w słowniku, rządzi nimi ta sama gramatyka. Nigdy zaś słowa
tłumacza nie są 'wypowiadane'. Brakuje im
tej rzeczywistości, którą mówiący obdarza swoje słowa tak,
jak kobieta rodząca – obdarza swoje dziecko."
Koniec
cytatu.
Nawet
jeśli owo
narzekanie może
się wydawać trochę histeryczne, to jednak trafia
ono w bolesny punkt. Czyż nie jest
prawdą, że przekład starzeje
się szybciej od oryginału? Czemu
Guenter Grass od dłuższego czasu domaga się nowego
przekładu swego Blaszanego
Bębenka na język amerykański dlatego, że niby ten
przekład się przestarzał? Dlaczego sam Blaszany Bębenek
nie nabył od roku 1959 ani jednej
zmarszczki? Wygląda na to, że tłumaczenie jest jakby klonem oryginału, posiada mniej wartościową
jakość bytu i dlatego starzeje się z nienaturalną szybkością, tak samo jak
słynna owca Dolly.
Drugorzędności
tłumaczenia tekstu odpowiada
zależność
tłumacza od autora. Ostatnio we Frankfurter
Allgemeine Zeitung można było przeczytać
wzmiankę o francuskim tłumaczu Ernsta Jüngera, Henri Plardzie. Wielce zasłużony germanista
przełożył "Heliopolis" i ponad 20 (dwadzieścia)
innych dzieł autora. Sam
Jünger powiedział kiedyś: "Kiedy czytam przekłady, mam
wrażenie, że straciłem tam przynajmniej tyle, ile zyskałem.
Język francuski jest w stanie przydawać tekstowi jasności,
natomiast język niemiecki jest zdolny do wydobywania
większej głębi. Książki moje przybrały na
racjonalności. Czytam samego siebie, jak się czyta nowego autora. Bez
względu na utratę głębi
lektura pozostaje przyjemnością: Nie wiedziałem nawet, że potrafię być taki błyskotliwy."
W
wypadku książki Der Arbeiter Plard odmówił współpracy,
bo
uważał tę książkę za "źle napisaną
i faszystowską" - i tak też
powiedział Jüngerowi. Na tym skończyła się wieloletnia
współpraca i przyjaźń między autorem a tłumaczem.
Problem? Może i Jünger, i Plard ucierpieli
trochę
z powodu rozłąki. Literatura światowa przeszła
nad tym do porządku dziennego. Przyszedł ktoś inny i
przetłumaczył Der Arbeiter.
I kiedy Henri Plard zmarł w zeszłym roku, w liczącej się
prasie francuskiej nie było ani jednego nekrologu o nim.
Im bardziej
tłumacz będzie widoczny, tym chętniej
będzie wypierać brutalny fakt bycia
zastąpionym lub „zastępowalnym”. Siedząc - w Niemczech - na estradzie w
świetle reflektorów obok takiej gwiazdy literackiej jak Andrzej
Stasiuk, przed masą bladych intelektualistów, zakochanych w Europie środkowej, stworzonej przez
tegoż Stasiuka, i młodych dziewczyn, zakochanych w samym Andrzeju, dostaje się tyle światła, że
łatwo ulec iluzji, że jest się
tak samo znaczącym jak autor. I kiedy po publicznym czytaniu
niemieckiej
wersji jego powieści oklaski nie chcą ustać,
autor syczy z udawaną zazdrością w stronę tłumacza:
"Następną moją powieść napiszesz sam."
Z
taką samą pobłażliwością
traktuje mnie Dorota Masłowska. Jej druga książka "Paw
Królowej", genialny i brudny Słowacki ŕ rebour, będzie moim
największym dotychczasowym wyzwaniem.
Jeszcze Dorota pozwala na to, abym pobawił się jej stylem, jej
językiem, odmładzał się w nim. Ale nikt nie gwarantuje,
że ona nie porzuci mnie jakiegoś dnia tak, jak Ernst Jünger
porzucił Henri Plarda.
To
mnie boli. Ja chcę być jedynym. Jestem zbyt
narcystyczny na to, aby pełnić rolę skromnego,
prawie niewidzialnego pośrednika między kulturami. Literaturę
polską tłumaczę nie z abstrakcyjnej miłości do
ludzkości, a nawet nie z konkretnej
miłości do Polaków, tylko dlatego,
że pięknie jest pisać wspaniałe niemieckie teksty, nawet
jeśli są one tylko klonami polskich oryginałów. Pięknie jest
pracować nad świeżym, pachnącym jeszcze wodami porodowymi,
przekładem niemieckim. Samo przeniesienie z języka polskiego jest
zawsze krwawym, bolesnym procesem. Tyle przecież musi pozostawać po
tamtej stronie. Dopiero w języku niemieckim zaczyna się dla mnie
proces twórczy.
żyję
więc w ciągłej rozterce między szałem tworzenia,
szczęściem wobec piękna, które rodzi się
– w najlepszym wypadku - spod mego pióra, a przychodzącą od czasu do
czasu gorzką świadomością, że nie są one
zupełnie moimi.
I
tutaj, w tej rozterce, w tym nastroju
maniakalno-depresyjnym, przyznanie Nagrody Karla Dedeciusa jest takie, jakby ktoś Ci położył
rękę na ramieniu i powiedział: "Uspokój się,
chłopcze. Nie jest tak źle. Zrobiłeś dotychczas
całkiem dobrą robotę. Możesz dalej ją ciągnąć,
i nawet Cię do tego zachęcam." I to nie byle jaka ręka
się kładzie, tylko ręka wyciągnięta z samej góry,
ręka z Olimpu niemieckich poetów i
tłumaczy poezji.
Przekartkowując
swój
osobisty dziennik w poszukiwaniu Karla Dedeciusa,
znalazłem m.in. następujące z nim spotkanie. Dobre 20 lat temu,
wiosną 1985 roku, Dedecius zaprosił mnie do hotelu Excelsior w
Berlinie, aby podyskutować o moim posłowiu do wydania Oziminy
Wacława Berenta w
pięknej serii Polnische Bibliothek,
zapoczątkowanej przez niegoż
samego.
Rozmowa trwała bardzo długo. Dedecius
– choć się tego nie spodziewałem - poświęcił wiele
uwagi stylistyce i wywodowi myślowemu obcego autora, tj. mnie.
Wiadomo, chciał tylko najlepsze teksty do
swojej prestiżowej serii. Ale to nie wszystko.
Uwagę
poświęconą mojemu tekstowi
odczuwałem wówczas jako wielki podarunek.
Poważanie, uwaga dla Drugiego, dla każdego jego
słowa, dla najmniejszego niuansu jego
sposobu wyrażania się - jest oddaniem się prawie religijnym.
Oznacza ona, że Drugiego uznaje się za człowieka,
nie uprzedmiotawia się go i nie
redukuje
do nosiciela zdań. Taki respekt przed Pismem jest dziś może
bardziej potrzebny niż kiedykolwiek. Działa on wbrew dominacji
kolorowych przynęt i obrazków, działa wbrew rosnącej
sterowalności ludzi i wbrew owym siłom, które widziałyby ludzi najchętniej jako masę
konsumującą, a nie świadomych siebie istot, które biorą
swój los we własne ręce.
I z tej odwróconej
perspektywy widać, że autentyczne zajmowanie się obcym tekstem
jest zadaniem absolutnie pierwszorzędnym. Drugorzędnym może
być wynik, jeśli tłumacz nie stoi na
wysokości swego autora, jeśli nie angażuje się całym
swoim jestestwem i całą siłą. Jednym słowem –
jeśli nie bierze tego Drugiego na serio.
Karl
Dedecius jest żywym dowodem tego, że wielki
tłumacz jest właśnie niczym mniej niż niezastąpionym.
I to niezastąpionym nie tylko i nawet nie tyle przez
swoją pracą, ile przez to,
co
stanowi o nim jako o
człowieku – więcej jeszcze poprzez
swoją
energeię,
niż swój energon.
To dzięki swojej osobowości, indywidualności
staje się równowartościowym partnerem swoich autorów. Tylko wtedy
może on porozmawiać z nimi na równej wysokości. Może
zainspirować ich, a może nawet ich pokochać – wedle maksymy
Gombrowicza, do którego wrócę na zakończenie: "ten kto pragnie podobać
się ludziom, łacniej dostąpi człowieczeństwa, niż
ten, kto pragnie być tylko pożytecznym sługą."
A w
dniu
wręczenia tak wysokiej nagrody, pozwalam sobie pomarzyć o tym, aby
wejść jeszcze kilka szczebli w
górę, w stronę wyżyn Karla Dedeciusa. I pomarzyć o tym, aby
spodobać się moim autorom.
Dziękuje
fundacji Roberta Boscha, dziękuję jury, i dziękuję Karlowi
Dedeciusowi.
[1] "Objaśniłem ich tedy, że najstosowniejszym kontrargumentem będzie uderzenie - pięścią, lub nogą - w samą osobę specjalisty. I dodałem, że to się nazywa w mojej terminologii "osadzeniem w osobie", lub "sprowadzeniem do osoby". W każdym razie wytrąca z teorii..." (Dziennik t. 2, Paryż 1982, s. 228)