Nagroda imienia Samuela Bogumiła Lindego przyznana za rok 2002 przez miasta Toruń i Getyngę Andrzejowi Stasiukowi

 

Laudatio

 

(Hauke Hückstädt)

 

Drogi, czcigodny Andrzeju Stasiuku !

Szanowni Państwo !

 

Jako że to nie wytrwałość w siedzeniu, a jedynie duchowa potrzeba sprowadziły Państwa dzisiaj tutaj, pozwolą zatem Państwo, że wszystkie długotrwałe przywitania sprowadzę do największego wspólnego mianownika, jaki w odniesieniu do takiego spotkania, jak zresztą każdego zgromadzenia ludzi w ogóle, może istnieć:

 

Drodzy czytelnicy !

Wielce szanowni czytelnicy Stasiuka w szczególności !

 

Jeden jedyny wers amerykańskiego liryka Johna Ashbery’ego ośmiela mnie, by z tego podium mówić do Państwa o Andrzeju Stasiuku. Wers ten brzmi: "Nie potrafię myśleć na kancie platformy".

 

Oto przyczyna dla której mowę tę napisałem. Coś takiego zdarza się zawsze w desperackich próbach, by autorowi, którego się podziwia, albo doróść do pięt albo poddać się walkowerem. Burmistrzowie Torunia i Getyngi w swojej lekkomyślności upoważnili mnie do tego, żebym tu przed Państwem spróbował podejść do idola. A to nie byle jakie wyzwanie! Wielbiciel nie czyni jeszcze retora. Bo też i laudatio na cześć autora nie jest przecież wyznaniem miłosnym, lecz zawsze swego rodzaju mową do całego świata. W przeciwieństwie bowiem do ogórka, który składa się w 90 procentach z wody, autor składa się w 100 procentach z tego co on, a w szczególności jego książki, mówią o świecie. A cóż dopiero, jeśli przedmiot zachwytu oprawiony jest w płótno i nosi tytuł "Świat za Duklą" (w oryginale po prostu "Dukla"). A cóż dopiero, jeśli sprawca tego zachwytu nazywa się Andrzej Stasiuk.

 

Koledzy to ci, na kim można polegać. Ale przez nich można się również dać wciągnąć w jakąś aferę. W książkach Stasiuka jest dużo kolegów. A i my sami też ich mamy, kolegów – może z nie aż tak mocną głową, ale przecież zawsze kumpli. Wymieńmy tu jednego z nich, ponieważ od niego coś się zaczyna i ponieważ nigdy nie powinniśmy zapominać, że nasz dostęp do kultury zawdzięczamy zawsze jakiejś instancji pośredniczącej. Również nasze spotkanie z autorem zawsze coś poprzedza: inny autor, który go przedtem czytał, wydawnictwo, które go opublikowało, tłumacz, który go przełożył na znany nam język, recenzent, który ocenił to wszystko krytycznie, przyjaciółka, która tę recenzję wypatrzyła. I tak dalej.

 

Autor i redaktor czasopisma Literaturen Jan Bürger – a działo się to w lipskim tramwaju wiosną 2000 roku, a czasopismo Literaturen było wtedy jeszcze raczej jednym wielkim projektem składającym się z szemrania i plotek niż czymkolwiek innym, Jan Bürger był więc tym, który odkrył dla mnie Andrzeja Stasiuka i polecił, żebym koniecznie przeczytał Duklę. Kuszące wydało mi się jego kilkakrotne, mające pewno zapobiec rozczarowaniu, ostrzeżenie, że chodzi tu o utwór, w którym brakuje jakiejkolwiek fabuły.

 

Na temat Dukli napisano już wiele hymnów pochwalnych. Thomas Steinfeld w gazecie FAZ postulował nawet nową kartografię. Pisał wówczas: "Dzięki jednemu jedynemu, rzuconemu cudownie lekką ręką dziełu, literatura otrzymała nową stolicę. Jest nią Dukla." Ja sam zaś byłem wówczas, a więc przed niewiele ponad dwoma laty, nie mniej skromny i w innej frankfurckiej gazecie autora tej prozy nazwałem recording angel. Fakt że dane było mi czytać Duklę w najwcześniejszym terminie, utrudnił życie innym książkom, innym autorom.

 

"Może," powiedział kiedyś pionier poetyckiego realizmu codzienności Edward Hopper, "nie jestem bardzo ludzki. Moją intencją było malowanie światła słonecznego na ścianie domu." I rzeczywiście można by pomyśleć, że Hopper przez całe życie nie robił nic innego, jak walił światło na jakieś tam płaszczyzny albo pozwolił mu swobodnie ściekać. Personelowi jego malowanych w oleju polaroidów – ikonom z Hitchcocka Vertigo – nigdy nie przypadają role tylko statystów, ale nie są też zbytnio aktywni. Są mediami Hoppera, słabo świecącymi żarówkami, przez które przepuszcza on swoje światło, aby ono nabrało ludzkiego ujęcia.

 

"Jedyną wartą opisu rzeczą," pisze też autor Dukli, "jest światło, jego odmiany i jego wieczność." Stasiuk jakby zakłada, "że świat jest jedynie chwilowym zakłóceniem w swobodnym przepływie światła." A ponieważ jego opis, ten jeden wielki hymn pochwalny na cześć Dukli, który tylko z powodu skromności przywdział lekkie jak powietrze szaty prozy, ponieważ Dukla rozpoczyna się w ciemności, tak więc nie powinna mieć fabuły. Póki rzeczywistość nie stawia oporu, wszystkie historie, wszystkie następstwa, wszystkie stare małżeństwa przyczyny ze skutkiem są jednakowo pozbawione znaczenia, pisze Stasiuk.

 

Dukla jest dziurą, nie wsią. Narrator wciąż wraca do tego miejsca, o różnych porach i na przeróżne sposoby.

 

Literatura nie czyni człowieka lepszym, tylko bardziej złożonym – co może być zaletą. Rzadko się jednak zdarza by czytanie książek zmieniało naszą fizjonomię. Choć z drugiej strony często sobie myślę, że czytanie Dukli i postrzeganie świata przez jej pryzmat jest najtańszym nienarkotycznym środkiem legalnego rozszerzania źrenic. Gdy czytamy Stasiuka, biel w oku obserwatora staje się podobna do czerwono-żyłkowanej mapy Starego Świata, znajdującego się w stanie rozpadu i rozbicia.

 

Dukla to fragmenty prozy, szczupłe umięśnione torsy, wykute taką siłą obserwacji, że poradzą sobie bez członków pomocniczych dramaturgii. Mamy tu do czynienia z nieustępliwymi próbami o grożącym niebycie, pełnymi optycznych tricków i graficznych ran na siatkówce obserwatora. Już same początki, od których Stasiuk zaczyna większe akapity, wydają poza samogłoskami i spółgłoskami coś w rodzaju ostrego dźwięku przesuwania filmu w lustrzance. I tak na  przykład: "I znowu tu jestem". Czy też: "W słowniku 'dukla' znaczy 'mały szybik wykonany w celu badania złoża'". Czy też, nawiązując do ziemskiego wymiaru wszechogarniającej w tej książce miłości: "Niedługo potem wyjechała".

 

"Ilekroć jestem w Dukli," pisze Andrzej Stasiuk (i za każdym razem gdy to mówię, mam na myśli również Olafa Kühla, któremu za język niemiecki, który udało mu się tu znaleźć, należą się słowa największego podziękowania i najgłębszy szacunek), "Ilekroć jestem w Dukli", pisze więc nasz autor językiem Kühla, "zawsze coś się dzieje. Ostatnio było to grudniowe mroźne światło o zmierzchu." Trudno o piękniejsze i bardziej odważne początki akapitów.

 

Andrzej Stasiuk opisuje w tej książce przedmioty, miejsca i istoty, ponieważ załamują światło, ponieważ nadają światłu w tych załamaniach formę. I tę słabość do powierzchni wydaje sie dzielić z malarstwem Edwarda Hoppera. Jest to książka kronikarza. Ma się wrażenie, jakby Edward Hopper wędrował z lustrzanką przez Duklę i trzaskał – oszołomiony objawiającą się przed nim "uwerturą pustych przestrzeni" – przyciemnione, ziarniste, ostre jak tarka zdjęcia.

 

Mówiąc krótko: Jeśli przedtem wspomniałem, że książka ta jest dobrą namiastką religii, i to nie tylko dla ateistów, to dlatego, że pokazuje nam, iż naprawdę polegać można jedynie na rzeczach, na postrzeganiu rzeczy. Rzadko mieliśmy w ręku coś lepszego do czytania o cieniu, jak przesuwa się przez rynek, o deszczu, o upale, o złotookach, o bocianach – czego Państwo sobie nie zażyczą. Jednorodna Europa Środkowa, w której żyjemy, żegnając się z nią na raty, jest zachowana dzięki tej wspaniałej prozie jak w Arce Noego, stawiającej czoło wszystkiemu, cokolwiek może się wydarzyć.

 

Recepcja Stasiuka w Niemczech, bardzo entuzjastyczna zresztą, zaczyna się właściwie, co może nieco dziwić, dopiero od Dukli. Przecież wcześniej ukazała się już powieść Stasiuka Biały kruk. W Białym kruku pięciu przyjaciół z lat młodości, udając się w pełną przygód wycieczkę w Karpaty, ląduje w końcu na rekwiem ze śniegu, w którym pozostają ślady krwi. Już w tej książce, która ukazała się w 1998 roku w wydawnictwie Rowohlt (Stasiuk przeniósł się później wraz ze swą lektorką Kathariną Raabe do wydawnictwa Suhrkamp), tak już więc w Kruku, w którym pustka mogła być pojmowana jako symbol schyłku obciążonej utopią epoki, zaistniał Stasiuk na niemieckim rynku w tej samej lidze co mający wówczas mocną pozycję pisarze, tacy jak Rosjanin Viktor Pelewin, Francuz Michel Houellebecq, Czech Yachim Topol czy też Amerykanin Tristan Egolf. Dukla jednak wyniosła go, Andrzeja Stasiuka, daleko ponad nich. I może to nie przypadek, że podarowano nam tę książkę właśnie w roku 2000. Dukla jest dobrym kluczem, wieńczącym wiek dwudziesty, a jednocześnie niezawodnym kamieniem węgielnym i probierczym literatury nadchodzących 100 lat.

 

Od pojawienia się Stasiuka jesienią 2000 r. na scenie literackiej można go często spotkać na wieczorach autorskich w całych Niemczech. A wielki sukces zarówno w działach kulturalnych prasy, jak i rosnąca liczba czytelników, jaką ma na niemieckim obszarze językowym, sprawiły, że stało się możliwe i wręcz potrzebne, by wydawnictwo Suhrkamp (od dawna aktywnie działająca ostoja literatury polskiej) publikowało książki Stasiuka w rzadko spotykanym tempie. W każdym razie u boku Stasiuka musiała stanąć jeszcze jedna tłumaczka. Renate Schmidgall tłumaczy wiersze Stasiuka np. dla czasopisma literackiego Akzente, oprócz tego mistycznie ciemną powieść Dziewięć (to po prostu jego dziewiąta książka), a także Opowiadania Galicyjskie. Olaf Kühl natomiast przetłumaczył ironiczną autobiografię zatytułowaną Jak zostałem pisarzem i właśnie zakończył pracę nad pierwszą książką Stasiuka Mury Hebronu.

 

Jury ogłosiło Andrzeja Stasiuka tegorocznym laureatem nagrody Samuela Bogumiła Lindego przede wszystkim ze względu na jego "od samego początku nasyconą treścią i wielostronną twórczość literacką". I kiedy czytamy Duklę, to wiemy, co owo nasycenie treścią znaczy. Próbowałem już o tym mówić. Nazwana tu wielostronność nie jest kwestią wyliczeń, kiedy np. mówimy: Stasiuk pisze wiersze, reportaże z podróży, scenariusze, powieści, autobiografię, a pisząc Duklę stworzył nowy gatunek prozy nieomylnego postrzegania. Wielostronność Stasiuka jest bardziej przerażająca. Jest to bowiem wielostronność głębi. Nie ma w sobie nic ze sportu masowego.

 

Trójkąt, w którym z podziwu dla rodzajów takiej "głębinowości" (pojęcie Hölderlina) można po prostu zatonąć, najlepiej wyznaczają trzy książki Stasiuka. Jest to oczywiście Dukla, w dalszej kolejności ironiczna Autobiografia, a także Mury Hebronu. W oryginale książki te ukazały się w ciągu sześciu lat, między rokiem 1992 a 1998.

 

Już podtytuł autobiografii Jak zostałem pisarzem, który brzmi Próba autobiografii intelektualnej, wyraźnie uzmysławia ironię, jakiej Stasiuk potrafi użyć w stosunku do samego siebie.

 

Gdy go pewnego razu zagadnąłem i powiedziałem, że po lekturze jego Autobiografii można odnieść wrażenie, że swojego bycia pisarzem nie traktuje zbyt poważnie, odpowiedział mi: "Tak, a to dlatego, że bardzo poważnie traktuję swoją egzystencję. Dlatego mogę sobie pozwolić by bycie literatem traktować mniej serio." Dodał jeszcze: "Moje bycie pisarzem traktuję zupełnie serio. Ale nie jestem typowym niemieckim poważnym autorem, ani zresztą też typowym polskim."

 

Nie jest nim z całą pewnością. Autobiografia przynosi mu w Polsce popularność najpierw wśród freaków, outsiderów i znawców muzyki. Dostaje nawet nagrodę za propagowanie kultury pop. W książce tej, którą Stasiuk napisał w ciągu zaledwie trzech tygodni, opisane jest życie w Polsce komunistycznej w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Posługując się językiem, któremu krytycy przypisują takie cechy jak "speed" czy też "drive", przedstawia Stasiuk swoją młodość i odbywanie służby wojskowej, niemiłosierną monotonię koszarowej codzienności, z której z czystej nudy ucieka przez dezercję po drugiej przepustce. Ląduje za to w więzieniu wojskowym i odsiaduje półtoraroczny wyrok. Kiedy wreszcie wychodzi na wolność, świętuje się go jak bohatera: Jest wziętym gościem jako kompan do wypitki, a również jako facet do łóżka.

 

Znając te fakty biograficzne, czyta się Autobiografię jednak raczej jako lakoniczny atak na mit Solidarności i na polską martyrologię. Książa ta jest uśmiechającą się, prawie złośliwie udaną próbą opisu Polski komunistycznej, która go ukształtowała. Aż roi się w niej od przyjaciół i cyganerii, alkoholików, więźniów, samobójców, środków komunikacji miejskiej, dyletanckiego self-made rocka, a także wyliczeń, prawie jak w litanii, ówczesnych cen artykułów spożywczych.

 

Ta Autobiografia to właściwie "jedna wielka bezczelność", jak mówi sam Stasiuk. System bowiem, który on tutaj nobilituje, opowiadając śmieszne aż do bólu anegdoty, był "niezwykle dobrym ustrojem dla artystów i ludzi, którzy żyli na marginesie społeczeństwa". Dla tych jednak, którzy mieli dzieci i musieli sobie jakoś radzić, był to ustrój beznadziejnie destrukcyjny. Bezwgzlędność, z jaką w tej książce przedstawił tę inną rzeczywistość jedynie w półmroku, aby z tym większym rozmachem namalować ironiczny obraz swojej młodości, świadczy raz jeszcze o jego wielostronności. O tym, że jest on recording angel, który nie pozwala się moralnie instrumentalizować.

 

Rok 1992. Jedynie 180 stron. Mury Hebronu. To Stasiuka debiut. Ma wtedy 32 lata.

Na półkach księgarskich u nas ukaże się, jak się wydaje, wiosną przyszłego roku. Dziękuję tłumaczowi Olafowi Kühlowi i lektorce Andrzeja Stasiuka za przywilej umożliwienia mi lektury pierwszej jego książki już teraz, zanim jeszcze oddano ją do składu. A wszyscy ci, którzy byli pod wrażeniem Białego kruka, oczarowani Duklą, utwierdzeni w swoich sądach czytając Dziewięć i Opowiadania galicyjskie, a Autobiografią lekko poirytowani, wszyscy ci będą zmuszeni do szerszego spojrzenia na naszego autora. Tak naprawdę, to dopiero w Murach Hebronu staje się widoczna cała "głębinowość" jego dotychczasowej twórczości.

 

Jeśli można znaleźć jakieś porównanie dla tej książki, to byłoby to porównanie ze sztuką zaklinania teraźniejszości, tak jak kiedyś czyniło to malarstwo jaskiniowe a później, już bardziej uformowane, freski sufitowe. Malarstwo jaskiniowe i freski opowiadają o naszych przodkach, o tym co im się przydarzało, co ich zajmowało, jakie mieli wartości, a także o tym, co wydawało im się godne utrwalenia.

 

Mury Hebronu są zbiorem opowiadań traktującym o życiu powszednim w więzieniu. Nigdzie indziej decyzja o tym czy "pozostać przy życiu" czy też się "z nim pożegnać" jest tak niesuwerenna, jak właśnie tu w kryminale. W dziesięciu pierwszych tekstach - każdy z nich jak fresk na kolumnie - zostały opisane sceny z dnia powszedniego w więzieniu: kolektywne onanizowanie się, jebanie w dupę, samookaleczenie, czaj do pobudzenia wyobraźni, walki bokserskie, bicie pałkami, sadyzm pod prysznicem.

W sumie jest to miażdżąca mózg uwertura, pesząca nas swoim pięknem językowym, swoją lakonicznością i poetyckimi dygresjami.

 

Ale po uwerturze następuje tragedia. I po freskach pojawia się panorama ze wszystkimi wypukłościami. Obie te części są zróżnicowane stylistycznie. W krótkich tekstach na początku autor i narrator wydają się być prawie identyczni. To natomiast, co chciałbym nazwać panoramą, stanowiącą większą część książki, jest mową pozornie niezależną. Ktoś mówi. A Stasiuk pozornie "tylko" spisał tę mowę.

Jednak ten niesamowity fresk, przedstawiający przedpiekle, wprawi – i to jest pewne – w osłupienie tych, którzy myśleli, że dzięki lekturze Dukli wymościli sobie niszę rozkoszy, umotywowaną religią natury.

Dla tych jednak, dla których estetyka ciągle jeszcze jest ważniejsza od etyki, ta nie przerywana niczym mowa więźnia ma w sobie barbarzyńsko piękną siłę i nie pomija niczego, z czym do tej pory mieliśmy – mam nadzieję – mało styczności: Stosunek analny z panią psycholog, wykorzystanie seksualne różowej, nawiasem mówiąc, zupełnie radośnie pochrząkującej świni, gwałt na własnej matce, gwałt na kocie, masakra współwięźniów. Do tego podłość, rabunek, kłamstwo. – Bandycki fresk, wżarty raczej w powierzchnię ludzkiej egzystencji, niż naniesiony w pastelowych warstwach.

 

Tłumacz Stasiuka Olaf Kühl stawia czoło konsternacji, jakiej można oczekiwać, w następujący sposób. Pisze: "Jak można by opisać pozycję Murów Hebronu w twórczości Stasiuka? Ma się wrażenie, że w pięknie urządzonym domu, w którym było się przyzwyczajonym do niejednego grubiańskiego słowa, a z drugiej strony pocieszanym delikatnością i poezją, otworzono nagle drzwi, prowadzące do piwnicy, w której czyha coś strasznego, coś, czego nigdy się nie spodziewano. W tej piwnicy jest właśnie to Inne, bez którego wszelkie upojenie się krajobrazem i światłem w Dukli byłoby, być może, sztuczne i mdłe."

 

Literatura polska jest i silna i wielka i ciemna; ale nie pozbawiona ironii. Możemy uważać się za szczęśliwców, że przynajmniej geograficznie mamy ją tak blisko. I z siły tej zdaje sobie sprawę Jury przyznające nagrodę Samuela Bogumiła Lindego, przyjmując dzisiaj Andrzeja Stasiuka do tego wspaniałego grona składającego się z autorów takich jak Wisława Szymborska, Zbigniew Herbert i Ryszard Kapuściński, jednocześnie grono to odmładzając.

 

Zastanawiając się nad tym, dlaczego literatura polska jest tak dobra, zapytałem raz Andrzeja Stasiuka, czy zgadza się ze mną, że presja egzystencjalna dodawała natchnienia poetyckiego powstającej wówczas literaturze? Odpowiedział mnie i Olafowi Kühlowi:

 

"Tak, na pewno. Jeśli umówimy się co do tego, że presję taką wywiera nie tylko system komunistyczny, a każdy system społeczny, a także egzystencja na tym świecie w ogóle."

 

I we właściwy sobie sposób dodał jeszcze:

 

"Podstawą literatury jest niezadowolenie, to jasne. Kiedy jest się zadowolonym, nie trzeba pisać. Można czytać albo pić piwo."

 

Niezadowolenie Andrzeja Stasiuka wydaje się godne pozazdroszczenia, jeśli owocuje takimi książkami.

 

Na dzień dzisiejszy powinien być jednak zadowolony. Z mojej strony pozostają już tylko wdzięczność, głęboki szacunek, podziw.

 

Przekład z języka niemieckiego: Maria Radziszewska