Polacy wydawani dla
prestiżu
Rozmawiała Marta Dvorįk 02-06-2005
Tutaj literatura jest lepsza niż w Niemczech. Tam za dużo promuje
się jednosezonowych gwiazd. Wydawcy wkładają takie mnóstwo pieniędzy
w nazwisko, każdy debiut jest niewyobrażalny, genialny... Takie coś
na dłuższą metę psuje gust czytelników - mówi Olaf Kühl, tłumacz
prozy Masłowskiej i Stasiuka, który dziś w Krakowie odbierze nagrodę
im. Karla Dedeciusa
Marta Dvorįk:
Zajął się Pan polską literatura, bo...
Olaf Kühl: Bo jakoś zawsze ciągnęły mnie
słowiańskie języki. Zacząłem studiować
psychologię, ale kiedy zapisałem się na kurs rosyjskiego -
mieliśmy nauczycielkę z Leningradu, która cały czas mówiła
po rosyjsku - tak mnie to wciągnęło, że od nowego roku
akademickiego zapisałem się na slawistykę. Tam nauczyłem
się polskiego. Tłumaczyć zacząłem po studiach, prawie
od razu trafiłem na Gombrowicza, wtedy przygotowywano nowy przekład.
Kogo jeszcze lubi Pan tłumaczyć?
- Tłumaczę dobrą prozę. Szkoda, że Gombrowicz
więcej nie napisał. Lubię Stasiuka, Zagajewskiego. Trudnym
wyzwaniem była Masłowska, teraz przymierzam się do jej nowej
książki "Paw królowej". Myślę, że to
coś wyjątkowego w polskiej literaturze, nie wiem tylko, czy
przetłumaczalnego. To nie proza, ale poezja, z rymami, z rytmem.
Tłumacz to Pana zawód?
- Ja nie żyję z tłumaczeń, przekład to moje hobby. Kiedy
dostaję ciekawą książkę do przetłumaczenia i mam
na to czas, wyjeżdżam do Polski. Sto kilometrów od Szczecina, w
Drawieńskim Parku Narodowym moja żona - Polka, która czyta jak
odkurzacz, także to, co wydawcy dają mi do oceny - ma dom, który jest
idealnym miejscem do pracy.
Który etap pracy jest najprzyjemniejszy?
- Pierwszy etap - stadium przekładu z polskiego na niemiecki - jest po
prostu wstrętny. To dla mnie coś jak, ja wiem, ciężki
poród? Jak gwałt - przekształcanie pięknego języka w inny. Przyjemnie
się robi, gdy pracuję już na tekście niemieckim, bo ja
lubię pisać dobre niemieckie teksty, tworzyć je według
polskiego wzoru. Pod koniec czytam książkę,
pięć-sześć razy. Także na głos. Ostatnio
znalazłem w internecie sztuczne usta, które robią to za mnie. Bezduszny,
metalowy kobiecy głos czyta tak, że słychać brakujące
przecinki.
Jest Pan jednych z tych tłumaczy, którzy wiecznie niezadowoleni z pracy
dzwonią do drukarni, żeby jeszcze wprowadzić zmiany?
- O nie! Zresztą ja sam nie lubię, jak autor dzwoni i zmienia
coś w ostatniej chwili. Z autorami się przyjemnie pracuje, wolę
jednak, jak nie znają niemieckiego, bo się nie wtrącają
(śmiech). Stasiuk nie zna, Masłowska na razie też nie... Oczywiście
zawsze pytam się ich o zdanie. Gdy tłumaczyłem "Wojnę
polsko-ruską", pojechałem do Gdańska z litanią
pytań.
Po niemiecku ukazuje się co roku średnio 40-50 polskich
książek, ale w niewielkich nakładach. Nasza literatura skazana
jest na niszę?
- W 2000 roku był boom na polską literaturę, dużo dotacji,
przetłumaczono wiele rzeczy, niektóre niepotrzebnie. Dziś wydawcy
są wybredni - wybierają, co jest najlepszego. Finansowo publikowanie
polskiej literatury jest dla nich niekorzystne, pierwszy nakład to
zazwyczaj 3 tys. egzemplarzy, to bardzo mało, a i tak jeśli sprzeda
się wszystko, można mówić o sukcesie. Polaków wydaje się
dla prestiżu.
Dla czytelnika ważna jest też osobowość pisarza, to, jak
patrzy na świat. Stasiuk w Niemczech jest niekwestionowaną
gwiazdą. Przyciąga tłumy - duży, ciemny, przystojny facet -
na spotkania z nim przychodzą głównie kobiety, z kolei Masłowska
działa na drugą płeć... Ważna jest też tematyka. Chwin
to porządna literatura, która daje Niemcom to, co wszyscy, którzy
piszą o Gdańsku, Dolnym Śląsku, miejscach, które
kiedyś były niemieckie - w takich książkach starsi ludzie
odnajdują swoje małe ojczyzny. I potem jeżdżą do Olgi
Tokarczuk, żeby z nią o tym porozmawiać. Jest też pewna
grupa z byłej NRD, która cierpi na nostalgię za Wschodem, nie
komunistyczną, ich po prostu tam ciągnie.
Więc Niemcy czytają polską literaturę, bo znajdują
w niej obraz utraconego dzieciństwa, małe ojczyzny, niszowy
romantyczny obraz prowincji...
- Nie do końca. Wszystko, co jest dobre w polskiej literaturze, jest
uniwersalne, to, co jest tylko polskie, egzotyczne, jest ograniczone, lokalne,
interesuje mnie mniej. Gombrowicz był uniwersalny, Stasiuk najlepszy jest
w miejscach uniwersalnych - tam, gdzie nie ma nic specyficznie polskiego. Oczywiście
jest coś takiego jak polska dusza, ale nie trzeba z tym przesadzać. Bo
Polacy, zamiast walczyć ze światem, spierać się z nim,
chowają się w niszy, uciekają przed nim. To niebezpieczne.
Zapytałem kiedyś Olgę Tokarczuk, co Polacy mogą
wnieść do Europy - trochę chaosu, powiedziała. Masłowska
stwierdziła, że trochę burdelu. To chyba kokieteria,
możecie na pewno wnieść coś więcej. Tylko tego nie
pokazujecie, bo Polacy nie lubią, jak ktoś się wybija,
muszą to ukrócić.
Tutaj literatura jest lepsza niż w Niemczech. Tam za dużo promuje
się jednosezonowych gwiazd. Wydawcy wkładają tyle pieniędzy
w nazwisko, że każdy debiut jest niewyobrażalny, genialny... Takie
coś na dłuższą metę psuje gust czytelników.
Gombrowicz, Stasiuk, Masłowska - różne generacje pisarzy, odmienne
widzenie świata. Książki których autorów chciałby Pan
jeszcze przetłumaczyć?
- Bo ja wiem? Na pewno są tacy autorzy, których tłumaczyć nie
chcę i o których napisałem negatywne opinie do wydawców. Ostatnio
zaproponowano mi przekład "Lubiewa" Michała Witkowskiego. Czytałem,
podoba mi się, ale nie jestem do końca przekonany do tej
powieści, wydaje mi się taka zbyt jednostronnie gejowska. Ale na
imprezę Polo Cocktail, która niedługo obędzie się w
Berlinie i na którą Witkowski przyjeżdża, przetłumaczę
kilka stron. Wątpię, żebym się zdecydował
przetłumaczyć całość, choć nigdy nie wiadomo...
http://serwisy.gazeta.pl/kultura/1,34791,2744687.html